ZAPATRZENIE... – rozmowa z Jerzym Stuhrem
Maria Malatyńska: Co roku, w czasie wakacyjnym wędruję po różnych małych kościółkach, teraz też wróciłam ze Spisza i Orawy, i tam wchodzę do wnętrz różnych, bogatszych, biedniejszych, ale przepełnionych tym szczególnym zapachem tradycji. Czy Pan rzeczywiście może nie zgadzać się z tym, że istnienie takiej sztuki, sztuki sakralnej, razem ze środowiskiem jej naturalnych emocji, które dookoła niej narastały przez wieki musi być i jest ważniejsze, niż wyciąganie jej z owych kontekstów, tylko ze względu na czas i urodę samego, pojedynczego przedmiotu?
Jerzy Stuhr: Niebezpieczne jest, jak się dzieło sztuki miesza z ekstazą religijną. Jestem na to bardzo wyczulony, bo wielokrotnie widziałem różne tego przykłady. W różnych zresztą sztukach. Tu gdzieś tkwi także to moje niezapomniane zażenowanie, jakie przeżyłem, gdy recytowałem wiersz papieża od Ołtarza Mariackiego w czasie stanu wojennego i kościół cały szlochał, łkał, a ja czułem się tak zażenowany, bo wiedziałem, że nie jest to uznanie dla mojej ewentualnej sztuki czy rzemiosła recytatorskiego, tylko że działają tu zupełnie inne względy. I mieszają się ludziom uczucia estetyczne z ekstazą religijną. Dobrze, jak dzieło sztuki pomaga, jak towarzyszy człowiekowi, jak dodaje powagi, stwarza atmosferę, ale nie jest dobrze, gdy zastępuje duchowość. I chyba nie jest przypadkiem, że największe dzieła są dyskretne, nie próbują rzucać się w oczy, nawet np. ta najsłynniejsza Pieta w Bazylice Św. Piotra w Watykanie, tkwi skromnie, przy drzwiach, po prawej stronie. Bo ona ma ludziom towarzyszyć, a nie stawać się miejscem kultu. Tego bym się bał. Dlatego ta dyskretna aranżacja tego muzeum, podkreślenie światłem, urządzeniem tych komnat, sprzyja... życiu sztuki. Jej prawdziwej obecności.
Maria Malatyńska: Obok sali, w której lśni urodą Madonna jest jeszcze coś innego, też bardzo pięknego. Na ogromnym osiołku, takim na platformie i na kółkach, siedzi wielki, chyba naturalnej wielkości, albo nawet większy, Chrystus. Gdy patrzyłam na niego przypomniał mi się niezwykły dokument Wernera Herzoga, zrealizowany przez tego słynnego, niemieckiego reżysera filmowego na 2000-lecie chrześcijaństwa, o kościele i religii wśród Indian w starej stolicy Gwatemali, która nazywała się Antiqua. Wśród Wielkopiątkowych zwyczajów jest tam też przewożenie wielkiej, zabytkowej, drewnianej figury Chrystusa upadającego pod krzyżem, na platformie-wózku, przez wszystkich tamtejszych ludzi, ciasno otaczających wózek i stąpających po dywanach, wcześniej przez nich ułożonych z kwiatów, wśród rytualnych pieśni. Film nazywał się „Bóg i objuczeni” i ta procesja z przygarbionym, pod ciężarem krzyża Chrystusem, „krocząca” w towarzystwie przygarbionych, pod wpływem ciężkiej pracy ludzi, tworzyła jakąś głęboko wzruszającą równoległość losu. Muszę się przyznać, że bardzo mi brakowało przy tym naszym Chrystusie na osiołku, ludzi i ich modlitw... Odczuwałam tu nawet niezawinioną samotność tej pięknej rzeźby.