Ryszard Grazda (1952 - 2022)
Był laureatem wielu nagród graficznych. Przypominamy jego twórczość. MNK pokaże jego prace w Sali grafiki krakowskiej Galerii Sztuki Polskiej XX+XXI.
Wspomnienie Jacka Sroki:
Zmarł Ryszard Grazda, artysta grafik, malarz i pedagog, profesor na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej.
Znaliśmy się od 1976 roku, od pierwszych dni w krakowskiej ASP. Studiował na Wydziale Grafiki u profesorów Mieczysława Wejmana, Jacka Gaja i Jana Świderskiego. Dyplom złożył w 1981 roku.
Połączyło nas wczesne koleżeństwo, wspólne wystawy i pracownie, ambicje, podróże i… birbantki. Piotr Skrzynecki mawiał: „Jak się sami nie zabawimy, to nas nikt nie zabawi”. Tegośmy się trzymali. Kto tego nie zna?
Otwarty i niekonfliktowy (nie narzekał ani nie utyskiwał), obdarzony był poczuciem humoru i ironicznym spojrzeniem, także na siebie.
W autoportretach, wielkoformatowych linorytach, nie bał się ekspresyjnej narracji, groteskowo „znęcał” się nad samym sobą, zmieniając obraz twarzy w mapę życia.
Tak indywidualne stawało się uniwersalnym.
W latach studenckich odbyliśmy podróż po Europie. W Wiedniu dzień zaczynaliśmy od wizyty w muzeum – w Kunsthistorisches, w Albertinie. To wtedy zaczęła się jego artystyczna przygoda z dawnymi mistrzami: z Rembrandtem, z Van Goghiem, z Picassem.
Ich malowane albo rytowane wizerunki, ekspresyjnie, własnym pismem „wyonaczone”, przenosił we współczesność, czynił komentatorami dnia dzisiejszego. Na tym kontraście budowała się jego artystyczna indywidualność.
W grafice zaczynał od wklęsłodruku, od akwaforty i akwatinty na cynku – w tej technice powstawały jego serie/cykle, gdzie proste przedmioty, stołki czy samochody, zyskiwały niespodzianie dramatyczny rys. Nie były tylko portretami rzeczy, indywidualnym charakterem pisma i talentu – emocjonalnie opisywały świat.
Później praktykował drzeworyt i linoryt. Tu znalazł najlepsze dla swojego temperamentu możliwości. Ostro cięte linie, zamaszyste plamy (a to linoryt!), brutalne kontrasty, krytyczny przekaz; chaos, który zamieniał w porządek bieli i czerni.
Choćby… jego portrety Van Gogha, zapadające w pamięć, w nowej narracji usłyszymy echo sposobu malarza.
W malarstwie akademickość odłożył na półkę. Wielkie formaty wypełniał intensywnymi, ekspresyjnymi barwami; przeciwieństwa zawsze służyły idei obrazu. Nie bał się nowego, znał stare… I potrafił z tego korzystać!
Przez lata żyliśmy ze sobą i obok siebie. Bywało, że spotykaliśmy się codziennie, potem, kiedy życie wykierowało nas na własne tory, rzadziej. Ale nawet wtedy byliśmy sobie zwyczajnie bliscy.
Żegnam przyjaciela słowami z Elegii Dylana Thomasa: „Póki ja sam nie umrę, on przy mnie zostanie”.
Jacek Sroka